One love, one Pulse, one Orlando

Kiedy i czy w ogóle klub Pulse zostanie ponownie otwarty?

Barbara Poma czekała na zwrot swojej własności przez równo miesiąc. Po wydarzeniach z 12 czerwca policja ogrodziła teren klubu Pulse gęstą siatką i nie wpuszczała tam żadnych postronnych osób, nawet jej. Gdy policyjni technicy wreszcie skończyli pracę, zdecydowano, że może już tam wejść. W jednym z wywiadów powiedziała wtedy, że od teraz jest w stanie zacząć myśleć o przyszłości i planować, co dalej z klubem. Ironią losu jest to, że dzień po tym, jak policja oddała jej klucze do budynku, ktoś się do niego włamał.

Pulse był i w zasadzie wciąż jest reklamowany jako najgorętszy lokal gejowski w Orlando. Dzień po tragedii zniknęła z sieci jego dotychczasowa strona internetowa, zastąpiono ją stonowaną witryną tymczasową. Ktoś jednak, świadomie lub nie, zostawił w jej kodzie HTML opis o treści „The hottest gay bar in Orlando, Pulse offers live entertainment, tantalizing libations and three unique rooms for an unforgettable night of fun and fantasy.”

Barbara Poma i Ron Legler założyli Pulse 2 lipca 2004 roku, czyli niemal dokładnie 12 lat temu. W ubiegłą sobotę w sali koncertowej The Abbey w Orlando świętowano ten jubileusz. Klub od samego początku miał być czymś w rodzaju hołdu złożonego bratu Barbary, Johnowi, który w 1991 roku zmarł na AIDS. Nazwa lokalu nie jest przypadkowa – to skrót od „pulse to live on”. Nawiązanie jest oczywiste.

Klub mieści się od samego początku w tym samym miejscu, przy South Orange Avenue pod numerem 1912. Budynek jest niepozorny, ale ma swoją dość długą historię. W latach trzydziestych ubiegłego wieku była tam siedziba lokalnej gazety codziennej Sarasota Herald Company, w latach osiemdziesiątych działała w nim Pizzeria Lorenzo, a na przełomie wieków – bar Dante z muzyką na żywo. Dante został zamknięty w 2003 roku. Barbara wiele razy podkreślała, że Pulse ma być czymś więcej niż tylko kolejnym klubem gejowskim, że ma być to miejsce, które będzie wspierało lokalne talenty. I tak właśnie było. Pokazy drag queen, występy tancerzy, koncerty – tego nigdy w Pulse nie brakowało. Lokal zbierał świetne recenzje, w jednej z nich określono go jako ulubione miejsce gejów z Orlando.

12 czerwca 2016 roku na imprezie pod hasłem Latin Night bawiło się tam około 320 osób, głównie młodych Latynosów. Pierwsze strzały padły około godziny 2.02 w nocy. W środku była głośna muzyka, nie wszyscy od razu zorientowali się, co się dzieje. Niektórzy myśleli, że słyszą petardy. O godzinie 2.09 ktoś z obsługi opublikował na profilu Pulse na Facebooku słynny post cytowany później przez media z całego świata: „Everyone get out of pulse and keep running”. Jeden z pracowników otworzył boczne drzwi i umożliwił ucieczkę ponad 70 ludziom. Tymczasem zamachowiec zabarykadował się w środku z zakładnikami. Policyjni negocjatorzy rozmawiali z nim przez telefon trzykrotnie. Bez skutku. Dopiero kilka minut po piątej nad ranem, gdy w ścianie budynku od strony łazienek udało się zrobić odpowiednio duże otwory, antyterroryści ze SWAT przypuścili szturm, zastrzelili napastnika i uwolnili pozostałych zakładników.

W strzelaninie zginęło 49 osób, z tego 38 na miejscu, a kolejnych 11 – w szpitalu. 53 osoby zostały ranne. Ponad 90 procent ofiar było pochodzenia latynoskiego i miało amerykańskie obywatelstwo, ale śmierć poniosło także czterech obywateli Dominikany oraz trzech z Meksyku. Była to najkrwawsza strzelanina w historii Stanów Zjednoczonych. Ofiar prawdopodobnie byłoby jeszcze więcej, gdyby nie to, że zaledwie kilka przecznic na południe od klubu działa dobrze wyposażone Regionalne Centrum Medyczne. Ci, którzy uszli z życiem, nie czekali na karetki i sami furgonetkami transportowali rannych do pobliskiego szpitala. Ciekawostką jest to, że po drugiej konferencji prasowej, zorganizowanej w niedzielę koło południa przez miejscową policję i FBI, wszystkie stacje telewizyjne podawały zawyżoną liczbę ofiar, czyli 50. Ta liczba wzięła się stąd, że wliczono w nią także zabójcę. Po kilku godzinach liczbę ofiar zamachu skorygowano na 49.

Gdy po miesiącu policja zdecydowała się zwrócić Barbarze budynek klubu, kobieta zastała go w potwornym stanie. Dziennikarze nie dopytywali o szczegóły, ale ona sama zdawkowo wspomniała, że klub jest całkowicie zdewastowany. Dzień po zwrocie budynku, gdy już nie był pilnowany przez policję, a jeszcze nie włączono systemu alarmowego, ktoś do niego się włamał, by zabrać sobie kawałek deski przy drzwiach. Po co? Trudno powiedzieć.

Lokal na razie nie działa, ale Barbara ma nadzieję, że Pulse zostanie ponownie otwarty. Mówiła o tym w kilku wywiadach. Nie wiadomo jeszcze, kiedy to nastąpi ani czy klub zostanie reaktywowany w tym samym miejscu. Pojawiły się pomysły, by otworzyć go w nowej lokalizacji.

Z jednej strony trudno sobie dzisiaj wyobrazić, aby na podłodze, na której umierali ludzie, inni bawili się i tańczyli. Nawet nie wspominam o tych, którzy przeżyli masakrę – ci będą żyli z traumą do końca życia i jest dla mnie do do pomyślenia, aby którakolwiek z tych osób była w stanie pójść na imprezę zorganizowaną w pomieszczeniach, gdzie doszło do strzelaniny. Widziałbym tam raczej coś w rodzaju miejsca pamięci. Zresztą takich charakter ma ten budynek już dziś. Ludzie od tygodni przy South Orange Avenue 1912 składają kwiaty, wieszają na siatce ogrodzenia zdjęcia czy tabliczki upamiętniające zmarłych, sam zaś Pulse tymczasowo organizuje imprezy w wynajętych miejscach, na przykład we wspomnianej sali koncertowej The Abbey.

Z drugiej strony – no cóż… Po zamachu terrorystycznym w Nicei nadmorska promenada, na której w ciągu kilku minut zginęły 84 osoby, świeciła pustkami tylko przez kilka dni, gdy była przepasana policyjnymi taśmami. Dziś ponownie jest tam dużo ludzi, ponownie są otwarte kawiarnie i restauracje. Nie mamy wyjścia, musimy żyć dalej – mówią mieszkańcy Nicei. I choć serce się buntuje, rozum przyznaje im rację.

Dodaj komentarz