Jedni nowe zagrożenie ignorują, inni z jego powodu panikują
Zwykła rodzina, zwykły poranek, śniadanie, pakowanie plecaków do szkoły. Włączony w kuchni telewizor. Na pasku komunikaty o nowym wirusie, gdzieś na drugim końcu świata. 21 nowych przypadków. „Światowa Organizacja Zdrowia zaleca ograniczenia w podróżowaniu”. Eksperci w studiu, dyskusja, skrajne opinie. „Czy zagrożenie jest realne? W żadnym wypadku”. „Myślą, że to samo minie. Żyją w świecie wyobraźni”. Czy ten opis nie brzmi przypadkiem znajomo?
Nie, to nie sytuacja z ostatnich dni. To pierwsze minuty znanego filmu World War Z z Bradem Pittem w roli głównej, opowiadającego o świecie, w którym gwałtownie rozprzestrzenia się nieznany wirus. Scenarzyści wymyślili sobie, że będzie to wirus wścieklizny. Zarażeni biegają jak szaleni i poprzez ugryzienie infekują kolejnych ludzi. Film dzięki temu jest bardzo dynamiczny, dzieje się w nim wiele i w niezwykle szybkim tempie. Tego typu obrazów powstało w ostatnich kilkunastu latach całkiem sporo. Wydawało się nam, że dość realistycznie przedstawiają postapokaliptyczny świat, tymczasem rzeczywistość zdecydowanie przerosła wyobrażenia filmowców. Twórcom żadnego z tego typu filmów nawet nie przyszło przez myśl, że prawdziwa pandemia może wyglądać zupełnie inaczej, że nie będzie tłumów uciekających w panice przed zarazą, ani zakorkowanych autostrad, ani efektownych wybuchów czy helikopterów krążących po niebie. Prawdziwa pandemia – teraz to już wiemy z własnego doświadczenia – to całe miasta wyglądające na opuszczone, z pustymi ulicami, z pozamykanymi sklepami, barami, szkołami i firmami, z pojedynczymi ludźmi przemykającymi gdzieś z boku. To przejmująca cisza. I strach przed nieznanym.
Ze dwa tygodnie temu nikt z nas nawet nie przypuszczał, że tak będzie wyglądać również nasza rzeczywistość. Oglądaliśmy w sieci czy w telewizji obrazki z chińskiego Wuhan, które jako pierwsze na świecie zostało zaatakowane tajemniczym wirusem i nie mogliśmy uwierzyć, że Chińczycy zdecydowali się całkowicie odciąć od reszty kraju 11-milionową metropolię, potem zamknąć w niej wszystko, co się da, a mieszkańców zmusić do siedzenia w domach. Coś takiego nigdzie wcześniej się nie zdarzyło. Według relacji prasowych, porządku od samego początku pilnowało tam wojsko, a ludziom wolno było pojedynczo wychodzić z domów tylko raz na pięć dni. I tylko po podstawowe zakupy. Byliśmy zszokowani. Jak to w ogóle możliwe? Jak tak można żyć? Otóż można. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze.
Większość z nas ma skłonność do wypierania myśli o zagrożeniach. To jeden ze znanych mechanizmów obronnych. Myślimy, że złe rzeczy mogą przytrafiać się wszystkim innym, ale nie nam. Jesteśmy przecież ostrożni, zawsze na siebie uważamy, wiemy, jak unikać problemów. W normalnej sytuacji tego typu myślenie może i byłoby do pewnego stopnia zrozumiałe, w końcu nie bylibyśmy w stanie funkcjonować, gdybyśmy zakładali, że każde nasze wyjście z domu, każdy krok, każda błędna decyzja mogą zakończyć się tragedią. Problem w tym, że nie znajdujemy się w normalnej sytuacji. A wydarzenia ostatnich dni jasno pokazują, jak bardzo niebezpieczne może być przyjęcie założenia, że komu, jak komu, ale nam na pewno nic złego nie grozi. Wystarczy spojrzeć na bezmyślnych ludzi w Stanach Zjednoczonych, Francji, Wielkiej Brytanii czy Belgii – jeszcze wczoraj czy przedwczoraj biesiadujących, imprezujących, całkowicie ignorujących nowe zagrożenie. Francję i Wielką Brytanię czeka za kilka tygodni to samo co Włochy – epidemiolodzy nie mają co do tego żadnych wątpliwości. We Włoszech ciągle rośnie liczba zainfekowanych, codziennie na COVID-19 umiera tam po kilkaset osób.
Wirus SARS-CoV-2 atakuje sprawiedliwie wszystkich – zwykłych ludzi, kierowców, turystów czy urzędników, ale i tych ze świecznika, ministrów, znanych aktorów, piłkarzy, generałów, żony premierów. Statystycznie rzecz biorąc tylko niewielka część zarażonych zachoruje, a jeszcze mniejszy odsetek – straci życie. Za mało jednak wiemy o tym nowym zagrożeniu, by móc przewidzieć, który organizm ludzki poradzi sobie z zakażeniem i przejdzie chorobę bezobjawowo, a który infekcji nie podoła.
Nie wiemy nawet, jak długo potrwa pandemia. Według tajnych raportów przygotowanych dla brytyjskich przywódców, a opublikowanych właśnie przez prasę, w przypadku Wielkiej Brytanii prawdopodobnie nie uda się opanować sytuacji wcześniej niż wiosną przyszłego roku.
Jeszcze dwa dni temu żałosna kobieta stojąca na czele Komisji Europejskiej, nie będę nawet wymieniał jej nazwiska, ostro krytykowała poczynania tych krajów członkowskich, które „bez uzgodnienia” z UE zdecydowały o zamknięciu swoich granic. I co się nagle okazuje? Po Czechach, Słowacji, Polsce, Danii i Litwie granice zamyka także Francja, i o to od razu na miesiąc. W poniedziałek wieczorem poinformował o tym w telewizyjnym orędziu Emmanuel Macron. Nakazał przy tym wszystkim Francuzom bezwzględne pozostanie w domach i ograniczenie wszystkich kontaktów. Wyjście z domu możliwe będzie we Francji tylko z pisemnym uzasadnieniem i wyłącznie w celu zrobienia zakupów, do pracy lub do lekarza. Nakazu tego ma pilnować 100 tysięcy policjantów, za jego złamanie będzie grozić grzywna. Coś takiego Francuzom pewnie nawet się nie śniło.
Nie miejmy złudzeń, że zagrożenie minie w ciągu tygodnia, dwóch czy trzech. Należy się spodziewać, że będą to raczej długie miesiące. Nieprędko wyjdziemy na normalne zakupy, do kina czy pubu. O wyjazdach turystycznych możemy zapomnieć. Nie będzie na razie nowych filmów czy seriali. Nie będzie rekordowej sprzedaży iPhone’ow, wzrostu na giełdach, premier nowych modeli samochodów, kolekcji letnich czy jesiennych, rozgrywek piłkarskich w ramach Euro i stu innych rzeczy, które dotąd uważaliśmy za oczywiste. Świat wokół nas właśnie mocno się zmienił.